sobota, 19 listopada 2016

Ludzie to anioły z jednym skrzydłem, dlatego aby się wznieść, musimy trzymać się razem

         Margaret Sipos siedziała wciśnięta w kąt zdezelowanego, zielonego cinquecento, czując na sobie ulotne spojrzenia setek ludzi przemierzających ulice metropolii w drodze do pracy. Ten zgiełk i gwar dużego miasta kompletnie do niej nie pasował. Wychowała się na wsi w otoczeniu pastwisk, dzikiej przyrody i zwierząt. Nigdy nie lubiła ludzi. Bywali... kłopotliwi. Za to kochała obserwować ich zachowania i przyzwyczajenia. Było to jej hobby. Uwielbiała patrzeć na dzieci w pobliskim przedszkolu. Wydawały się takie otwarte, a ich uczucia przypominały szwedzki stół, gdzie wszystko jest podane jak na tacy. Przeniosła się do Francji, gdy miała zaledwie dziewięć lat. Czym dla takiego dziecka znaczy opuszczenie rodzinnego kraju i wyjazd, być może na resztę życia gdzieś, gdzie nikogo nie zna? Zapewne dla normalnego smyka byłaby to katorga, niekończące się płacze i krzyki, a przede wszystkim żegnanie się z przyjaciółmi i pomstowanie na okrutny los.
Ale ona była inna.
            Nie histeryzowała, nie miała pretensji do nikogo, że zmuszono ją do tej podróży. Nie trzasnęła drzwiami od swojego pokoju i nie zaczęła chlipać w poduszkę i dzwonić do wszystkich przyjaciółek, aby się wyżalić. Od zawsze była dziwnym dzieckiem - nie bawiła się z rówieśnikami, nie miała koleżanek. Czuła swoją inność, odkąd tylko pamiętała.
            Los obdarzył ją darem - widziała skrzydła ludzi. Tak. Skrzydła. Każdy człowiek je miał, a Margaret posiadała przyjemność oglądania ich na każdym kroku. Nikomu o tym nie powiedziała, bo chyba uznaliby ją za nienormalną. Ta umiejętność odróżniała ją od reszty ludzi. Nie stawiała jej na równym poziomie z innymi. Zdawała sobie sprawę ze swojej odmienności i co więcej - była z niej zadowolona. Tylko ona jedna na świecie miała tę zdolność. Prawdopodobnie.

***

            Trzasnęły drzwi do luksusowego, czerwonego mercedesa. Z samochodu powoli wysiadł czarnowłosy chłopak. Jego przydługie włosy, które od dawna nie widziały fryzjera, były schowane pod kapturem bluzy. Swoje kroki skierował w kierunku budynku liceum. Wtopił się w tłum uczniów znudzonych codziennością i przygotowaniami do kolejnych egzaminów. Było słychać dźwięki ulatujących rozmów i słów niesionych przez wiatr. Ktoś kogoś prosił o zadanie domowe, ktoś się kłócił, a jeszcze inni uczniowie rozmawiali o wszystkim i o niczym. Miarowe uderzenia jego niebieskich  butów o asfalt sprawiły, że przyciągnął  uwagę pewnej blondynki siedzącej na murku otaczającym szkołę. Podniosła swe zielone oczy na normalnego z pozoru ucznia i zdawała się go lustrować kawałek po kawałku. Analizowała jego ruchy, pragnąc poznać przy tym jego charakter. Lecz coś ją jednak zaniepokoiło. Bardzo chciała zbadać uczucia tego chłopaka, zagłębić się w jego świadomość i poczuć to, co on.
Ale on był inny.
            W swojej postawie miał coś, czego nie potrafiła zrozumieć. W tej pozornie znudzonej twarzy kryło się tyle uczuć, że pod ich wpływem powinien się już dawno załamać. Ale on był spokojny. Nie zwracał uwagi na hałaśliwe otoczenie, a tym bardziej na ludzi tłoczących się na placu przed szkołą.
"Czy jego nic nie obchodzi?" - zastanawiała się.
            Jej fascynację czarnowłosym przerwały piski dziewcząt, które dopiero co przekroczyły bramę szkoły. Była to Chantal Kselash i jej zgraja fanek ubranych zawsze w najnowsze ciuchy prosto ze stolicy mody - Mediolanu, a gdy chodziło o nastolatki pochodzące z biedniejszych rodzin, należące do tej paczki, były to tylko tanie podróbki mające przyciągać uwagę. Puszyły się jednak tak samo jak reszta, a ich ego było tak rozdęte, że jak przechodziło się obok nich  korytarzem, to nie można było oddychać. A może była to sprawa tony perfum,  jakie na siebie wylewały każdego dnia?
            Ich obiektem westchnień był ów chłopak, tak bacznie obserwowany przez młodą kobietę siedzącą na murku. Zielonooka przyjrzała się mu uważniej, jakby oceniała, czy jest wart zainteresowania. "Różowe" zwykle się nie myliły w kwestii wyglądu, lecz wybierały sobie obiekty zainteresowań zawsze wśród największych prymitywów w szkole.
            Tak było i tym razem - czarnowłosy był przystojny, jednak nie sprawiał wrażenia luzaka. Być może chodziło o ciągłe marszczenie czoła, które dodawało mu hojnie kilka lat więcej. Blondynka patrzyła na niego z zainteresowaniem, próbując odkryć, czy jest może tak głupi i nieokrzesany jak poprzednicy? Jednak znów jej się nie udało. Przybierając maskę obojętności, Margaret zeskoczyła z ogrodzenia. W środku natomiast była zła - komu udało się ją oszukać? Jak miał na imię chłopak, któremu udało się to po raz pierwszy?
            Zdenerwowana do granic możliwości ruszyła szybkim krokiem w kierunku głównego wejścia. Spojrzała na perfekcyjnie wyregulowany zegarek, który był spadkiem po dziadku i zmełła w ustach przekleństwo. Za dwadzieścia sekund dzwonek, a ona ma do przejścia całą szkołę! Wiedziała, że nie obejdzie się bez spóźnienia. Szybkim krokiem zaczęła się przedzierać przez tłum uczniów blokujących jej przejście. Przepychała się rękami i łokciami. Zabrzmiał dzwonek, a wielka fala uczniów przyspieszyła, by jak najszybciej dostać się pod wskazaną w planie lekcji klasę. Gdzieś pod ścianą mignęła jej postać zdezorientowanego chłopaka, tego samego którego wcześniej tak bacznie obserwowała.
"Niech sobie radzi sam." - przemknęło jej przez myśl i znów wróciła do torowania sobie drogi.
            W końcu dotarła pod drzwi sali numer 324. Zziajana i zdyszana oparła ręce na kolanach oddychając ciężko. Klasa ta znajdowała się na trzecim piętrze, bowiem ktoś wpadł w ubiegłym roku na pomysł, by wszystkie numerki pozamieniać i przykleić także nowe. Oczywiście od tego czasu pozostały i nikt się nie pofatygował, żeby je zamienić.
"Niech już zostanie tak, jak jest! W końcu nikomu nie stała się krzywda." - powiedział do niej kiedyś dyrektor, gdy poszła do niego w tej sprawie. Myślenie dorosłych było czasem zadziwiające. Wszystko chcieli załatwić jak najmniejszym kosztem. Po co działać i  podjąć jakieś kroki, jeśli zmiana nikomu nie przeszkadza?
            Margaret uważała, że zmiany są ważne. Codzienne chodzenie do szkoły było nużące, jednak zdarzały się dni, kiedy coś się dzieje. Dlatego chodziła do liceum - nigdy nie było wiadome, czy jak nie pójdzie, to przypadkiem ominie ją coś ważnego? Kochała los i była mu wdzięczna za wszystkie nieprzewidziane wydarzenia.
            Teraz była i zła na "nowego" i zaintrygowana jego zachowaniem. Z przeczuciem, że nic jej już dzisiaj nie zaskoczy weszła po cichu do klasy tak, by nauczycielka jej nie zauważyła. Przemknęła zgarbiona pomiędzy wiekowymi ławkami i usiadła w ostatniej ławce pod oknem. Profesorka dalej stała tyłem do klasy i pisała coś kredą na tablicy, która pamiętała chyba pradziadka Margaret. Klasa, choć wydawałoby się to niemożliwe, nie zwróciła najmniejszej uwagi na jej przybycie. W ogóle była mało zauważalna w gronie rówieśników.
            Odetchnęła, gdy zobaczyła, że wszystko jest po staremu chociaż w tym miejscu. Szpetny napis na parapecie, paprotki w doniczce, terrarium z żółwiami za jej plecami i krzaki za oknem - ogół znał swe przeznaczenie i nie zmieniał się od przeszło dwóch lat.
            Może się to wydać dziwne, ale równocześnie kochała monotonię i jej nienawidziła. Uwielbiała, gdy los stawiał na jej drodze nowe rzeczy i przeszkody. Lecz nie lubiła zmieniać pewnych przyzwyczajeń. Tylko one udowadniały, że jeszcze nie zwariowała. Powtarzanie jakichś ściśle określonych czynności napawało ją dumą - tylko ona tak robiła. Tylko ona siadała w ostatniej ławce pod oknem. Tylko ona przemykała niezauważenie przed nauczycielami. Tylko ona...
            Do klasy weszła podstarzała nauczycielka. Siwe włosy spięła niedbale w kok, co zupełnie nie pasowało do jej eleganckiej garsonki. W ręce trzymała brązowy notes, w którym skrzętnie zapisywała wszelkie wykroczenia uczniów. Z tego też powodu nie była zbytnio lubiana w szkole. Nic nie umknęło jej uwadze. No może poza Margaret...
            Za nią podążał, nadal w kapturze, nie chcąc zwracać na siebie uwagi owy chłopak, który dziś przyjechał do szkoły mercedesem. Dopiero teraz Sipos dostrzegła, jak niezwykłego koloru oczy posiadał - jakby ktoś zamknął tam cały błękit oceanu. Zainteresowani uczniowie wydali z siebie pomruki, skierowane do profesorki, mające chyba oznaczać coś w rodzaju "dzień dobry" i całą swą uwagę zwrócili na niespodziewanego gościa, który stał teraz na środku klasy. Pedagog nie zwróciła na to większej uwagi. Nauczycielki przywitały się ze sobą gorąco, po czym zaczęły omawiać jakieś sprawy dotyczące imprezy, która miała się niedługo odbyć. "Nowy" nie wiedział, co robić, więc stał tylko z rękami włożonymi z kieszenie bluzy i lustrował klasę wzrokiem. Zawiesił go sekundę dłużej na Margaret, jakby się nad tym zastanawiał. Blondynka nie zauważyła tego, była zajęta wypakowywaniem książek. Za to klasa liczyła na jakieś wyjaśnienie zaistniałej sytuacji i w tym celu wpatrywały się w nauczycielki, oczekując jakiegokolwiek działania. Po dłuższym oczekiwaniu na reakcję rozległy się podniesione szepty, które sprowadziły profesorki na ziemię.
            Prowadząca lekcję obrzuciła klasę powłóczystym spojrzeniem, jakby chciała im przekazać, żeby nie narobili jej wstydu. Siwowłosa wybąknęła jeszcze na odchodne jakieś pożegnanie, po czym szybkim krokiem wyszła z sali, zostawiając po sobie opary tanich perfum, a u Margaret poczucie, że z jej wyjściem z klasy już nic nie będzie takie samo.
            Nauczycielka biologii wskazała ręką "nowemu", by usiadł w byle jakiej ławce. Za to ona sama powróciła do kontynuowania lekcji. Czarnowłosy rozejrzał się po klasie szukając wolnego miejsca. Ku niezadowoleniu Margaret jedyne miejsce znajdowało się właśnie koło niej - od zawsze była odludkiem i jakoś nie paliła się, by to zmienić. Pasowało jej to, że nie musiała udawać, ani pozorować zainteresowania konwersacją z kimś - nigdy nikt nie chciał z nią rozmawiać. Uważała, że emocje są ciekawe, choć czasem bywają kłopotliwe. Czemu nie można się śmiać na pogrzebie? Z jakiego powodu nie należy się smucić na weselu? Gdy jesteś smutny, to żaden człowiek nie podejdzie i nie spyta: "dlaczego"? A gdy śmiejesz się z byle czego to od razu zaczną się pytania o to, co cię bawi. Ludzie są dziwni... Zawsze szukają powodów do radości, a gdy sami nie mogą znaleźć szczęścia - tobie też je zabiorą. Przyjdzie taki dzień, że na świecie nie pozostanie ani jeden mały promyk radości. Margaret kochała dzieci właśnie za ten nieuzasadniony niczym stan błogości. Uważała go za piękny i warty zapamiętania. Uważała, że śmiech dziecka to najszczerszy odgłos na świecie. Każdy inny krył w sobie nutkę tajemnicy, zdrady. A wesołość małych szkrabów była przepiękna ze względu właśnie na ten brak sztuczności w uczuciach.
            Jej rozmyślania zostały przerwane. Chłopak ruszył w jej kierunku czując na sobie spojrzenia wszystkich z klasy - już było pewne, że nikt do dzwonka nie zainteresuje się aktualnie przerabianym materiałem. W końcu niecodziennie dochodzi do grona uczniów liceum nowy, przystojny młody mężczyzna, który zostaje sąsiadem z ławki najdziwniejszej dziewczyny w szkole. Gdy niebieskooki siadał, Margaret poczuła na sobie zazdrosne spojrzenia koleżanek z klasy. Zapewne wszystkie myślały: "Takie ciacho tylko dla niej..."
            Blondynka zaczerwieniła się na tę myśl, patrząc mimowolnie na przymusowego sąsiada. "Od chwili, gdy się przysiadł, mój porządek został zburzony - i to przez niego! Jakim cudem osiągnął to, czego nie udało się jeszcze nikomu?" - pomyślała ze wstrętem. Jednak na to pytanie nie umiała sobie odpowiedzieć nawet, gdyby zależało od tego jej życie.
            Do końca lekcji nie zamienili ani słowa. Chłopak był zatopiony w swoim świecie, a ona przez całe pół godziny wpatrywała się w krzaki za oknem, jakby co najmniej zgubiła tam rodową pamiątkę. Ale każde z nich myślało to samo: "To był dziwny początek dnia..."

***
            Michel Sevigny przeżył dziś za dużo jak na jedną dobę - najpierw obskoczyły go jakieś różowe, piszczące lale i nie mógł się od nich uwolnić, potem zgubił drogę do klasy, niekompetentna nauczycielka zostawiła go w sali, nikt mu nic nie wytłumaczył, a na koniec jeszcze ta dziewczyna! Dlaczego nie mógł zobaczyć jej skrzydeł? Nie posiadała ich?... Ach...! Dlaczego akurat jemu się to przytrafiło?! Czemu to on musiał widzieć to wszystko? Takie myśli tłukły mu się po głowie, istny galimatias.
             Już zdążył się nauczyć, że każdy normalny człowiek ma tylko jedno skrzydło. Były całe białe u ludzi z czystym sumieniem, i całe czarne u bardzo złych. Występowały też takie o różnych odcieniach szarości - w zależności od rozmiarów win, jakie popełniła dana osoba.  Zazwyczaj starał się porozmawiać z tymi "gorszymi" i nakłonić ich do naprawienia swoich win. "Dlaczego, więc dziewczyna nie ma skrzydeł?"- to pytanie na razie pozostawało bez odpowiedzi.
            Wspomnienia uderzyły w niego odbierając mu zdolność myślenia. Czarna kurtyna spadła na jego pozytywne przemyślenia. Te wszystkie okropne wydarzenia...

[Retrospekcja]
            Michel właśnie wyszedł z domu niejakiego Conrada Cartier - poszukiwanego przestępcy. Usiłował go nakłonić do powrotu na dobrą ścieżkę, jednak mężczyzna nie wyrażał zainteresowania współpracą z policją i oddaniem się dobrowolnie w ręce władz. A na to Sevigny już nic nie mógł poradzić. Przyzwyczaił się do tego - nie chciał robić nic na siłę, wolał spokojne rozwiązania, ale obiecał sobie, że będzie tu przychodził do skutku. Tak też robił z resztą ludzi, których spotkał. Uważał, że tak trzeba. Może chodzenie po domach ludzi wyjętych spod prawa nie było zbyt rozsądne, ale chłopak nie był głupi - załatwił sobie na lewo broń, którą nosił przy sobie prawie cały czas. Uczęszczał także na rekomendowany kurs samoobrony.
            Siostra Michela miała wrócić do domu już dzisiaj. Była od niego starsza i przyjeżdżała na święta do domu rodzinnego. Młodszy uwielbiał się z nią widywać i patrzeć na jej białe jak śnieg skrzydło - sądził, że jest najpiękniejszym, jakie do tej pory zobaczył.
            Zaczęło padać. Czarnowłosy nałożył kaptur na głowę, by ochronić się jako tako przed deszczem. Jego trampki przemokły, było mu zimno, a do przejścia zostały mu jeszcze trzy ulice. Przyśpieszył kroku, chcą znaleźć się jak najszybciej w ciepłym domku. Nie marzył teraz o niczym tak bardzo, jak o ciepłym kakao wypitym podczas partyjki szachów. Była to jego ulubiona gra,  w którą wciągał każdego, kto nawinął mu się pod rękę.
            Przechodził właśnie obok starej fabryki czekolady, kiedy rozległ się krzyk. Michel zastygł w połowie kroku. Wołanie dobiegało z zaułka na tyłach przetwórni. Uliczka ukryta w ciemności bynajmniej nie pociągała zbytnio chłopaka. Jednak miał jeszcze jakieś niejasne przeczucie, że musi tam wejść. Tylko po co?
            Usłyszał cichy szelest. Za zakrętem coś się kryło, a intuicja podpowiadała mu, że zna to "coś" i nie musi się niczego obawiać.
"I raz tylko mi się zdało,
że wskroś młodych listków sieci
widzę postać "duszka" białą,
jak na skrzydłach ku mnie leci..."
            Wybiegł stamtąd, jakby go ktoś gonił. Może faktycznie tak było? Kto wie? Albo Michel ma już urojenia, albo po prostu widział ducha.
"Nie, to nie może być prawda!... Duch? U nas?! Jakim cudem? Przecież one nie istnieją! I jeszcze coś do mnie wołał... Nie! Nie! Nie!" Gdyby ktoś teraz słyszał jego myśli, stwierdziłby, że jest niezdrowy psychicznie i odesłałby go do psychiatry.
             Tego wieczoru siedział w swoim pokoju... Tego wieczoru rozegrał zwykłą partyjkę szachów. Zwykłą na tyle, na ile pozwalał mu jego nie za zwyczajny partner. Można by rzec, że był nie z tego świata.  

            Na szczęście... a może i na nieszczęście nikt nigdy nie dowiedział się, co się zdarzyło tego feralnego wieczoru w ciemnym zaułku za pustymi skrzynkami po czekoladzie. Jedynym świadkiem tego zdarzenia były szczury, które i tak nie mogły nikomu nic opowiedzieć, z czego Sevigny bardzo się cieszył. Co prawda miewał jeszcze parę dziwnych wydarzeń, z istotami niecielesnymi, oprócz pamiętnej partyjki popularnej gry umysłowej, z których jedne były bardziej przerażające od poprzednich ale nie lubił o nich wspominać. Między innymi z tego powodu się tu przeprowadził. Chciał się uwolnić od nich wszystkich, od tych zadań ciągle mu powierzanych. Choć wiedział, że przed nimi nie da się uciec, to ciągle próbował. Pragnął zniknąć z ich oczu choćby na chwilę. Postronny obserwator mógłby pomyśleć - dlaczego chowa się, jeśli nie zrobiły mu nic złego. Wręcz przeciwnie - nakłaniały do dobrego... lub do tego, co w ich mniemaniu było dobre.

***

            Margaret właśnie doszła do swojego domu. Otworzyła cicho drzwi tak, aby żaden z domowników jej nie usłyszał. Wdrapała się po schodach do swojego pokoju urządzonego w kolorach morskiego błękitu i bieli. To były jej ulubione barwy. Torbę z książkami rzuciła w kąt, a sama padła wyczerpana na łóżko. Włożyła słuchawki w uszy i odpłynęła myślami jak najdalej od tego miejsca. Myślała o różnych sprawach, które dla zwykłego człowieka nie miałyby najmniejszego znaczenia. W jej mózgu toczyła się burza pomiędzy tym, co realne a tym, co widziała.

***

            "Wszyscy ludzie na świecie mieli kiedyś po cztery ręce i cztery nogi, dwie głowy i dwa jednakowe serca. Bóg bojąc się tego, co stworzył postanowił rozdzielić każdego człowieka na dwie części, których przeznaczeniem jest znalezienie siebie nawzajem. Dlatego też wszyscy szukają miłości." - głosił artykuł jednego z popularnych magazynów we Francji.
            "Co za banialuki. Przecież zawsze jeden kocha drugiego bardziej. Połówki nie mogą być idealne" - Sipos była realistką i nie wierzyła w nic, czego nie zobaczyła własnymi oczami. Byty takie jak Bóg, czy anioły były dla niej po prostu wymysłami ludzkiej wyobraźni. Twierdziła, że wszystko da się wyjaśnić naukowymi sposobami, tylko współczesna nauka jeszcze na to nie pozwala.
            Nie mając bladego pojęcia że to, co przed chwilą przeczytała jest prawdą wróciła do czytania czasopisma dla młodzieży.  Choć, jakby wierzyć starym podaniom - nie był to do końca autentyczny przekaz... Anioły i diabły, zwane upadłymi naprawdę istnieją. Lecz ludzi rozdzielił zły szatan, w obawie przed tym, że Bóg mógłby stworzyć z ludzi swoje nowe anioły i ruszyć do walki przeciwko złu. Najwyższy ze złych wszelkimi możliwymi sposobami nie chce dopuścić do tego, aby się połączyli. Dlatego na świecie istnieje tyle nieszczęśliwych miłości, a małżeństwa się rozwodzą. Homo sapiens są od zawsze oszukiwani, a na ich ścieżki zsyłani są ludzie, którzy jako zamienniki mają wypełnić pustkę w sercu.
            Czasem jednak mimo usilnych starań diabłów, czasem dwie połówki spotkają się ze sobą. Ale wtedy są tak zauroczeni, że nie są w stanie myśleć racjonalnie. I tu zamyka się koło, a wszystko idzie po myśli "tych złych".
            Jednak czy Bóg siedzi bezczynnie patrząc jak jego szanse na zwycięstwo niebezpiecznie się zmniejszają? Ktoś mógłby tak pomyśleć... Ale Bóg jest cierpliwy. Poza tym - to dopiero początek i próba kontrolna. A jego ruch już minął.   
            Jednak czy wielkie przygotowania do bitwy mającej nieuchronnie nadjeść zostały przeoczone przez ludzi? W rzeczywistości nie były takie ogromne, jak się na pozór wydawało. Żaden z nich nie chciał otwartej konfrontacji z drugim. Obaj byli potężni i dopóki nie mieli pewności, że wygrają, nie zaczynali walki. Dlatego każdy z nich snuł swoje plany w ukryciu z jak najmniejszym kosztem i osobistym zaangażowaniem. Na razie to był dopiero prolog wspaniałej historii mającej przeważyć o losach świata...

***

            Wszystkie okna w domach, które były usytuowane naokoło szkoły zamykały się z hukiem. Powodem była głośna muzyka rozbrzmiewająca na całą okolicę. Ale czymże jest dobra  impreza bez muzyki? Ku zgrozie niektórych uczniów obecność, na tej jakże wspaniałej zabawie była obowiązkowa, więc chcąc - nie chcąc wszyscy musieli przyjść.
            Didżej nadawał z podwyższenia najnowsze kawałki, a zadowolone pary tańczyły. Ktoś raz po raz wyłączał światło, które nauczyciele wciąż zapalali na nowo. Kiedy w końcu się poddali, miła atmosfera udzieliła się prawie wszystkim. Wiadomym jest, że nie obyło się również od osób mniej zainteresowanych całym przedsięwzięciem, a ich głównym zajęciem na cały wieczór było podpieranie ścian. Jedną z takich osób była Margaret, która nie dała się ponieść emocjom i skrzętnie pilnowała swojego kawałka elewacji szkolnej. Złożyła ręce na piersi i rozglądała się za czarnowłosym chłopakiem z lekcji. Nigdzie nie mogła go dostrzec, a sprawy nie ułatwiały plątające się wszędzie skrzydła. W końcu zrezygnowana usiadła na podłodze chłonąc zbawienne zimno płynące od posadzki. Było jej za gorąco, źle się czuła w tłocznych i ciemnych pomieszczeniach. Zrobiło jej się słabo. Może z przemęczenia?
            Nagle wzrok zaszedł jej mgłą. Poczuła, jakby coś oplatało jej ramiona ciepłym płaszczem, nie pozwalając na wydostanie się, a potem prowadziło bezwiednie za rękę. Czuła się co najmniej klaustrofobicznie. Całe ciało jej zesztywniało, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie wiedziała, gdzie idzie, ani po co. Ze zwinnością o jaką sama siebie nie podejrzewała ominęła dyżurujących na korytarzy belfrów, po czym wyszła tylnim wyjściem ze szkoły prosto na ulicę. Chłód jesiennego wieczoru owiał jej twarz, lecz ani trochę jej nie otrzeźwił. Czuła się jak w amoku. Mięśnie nie chciały jej słuchać, a jej ciało poruszało się samo. Pragnęła zawrócić i dalej siedzieć w tej dusznej sali gimnastycznej, byle to "coś" się od niej odczepiło. Chciała kogoś zawołać, poprosić o pomoc, lecz głos uwiązł jej w gardle wywołując nieprzyjemne uczucie dławienia. Dalej parła przed siebie nie mogąc wziąć tchu. Wstrzymała oddech. Jedna latarnia...druga...trzecia... Zbliżała się do skrzyżowania ulic. Siłą woli połknęła głęboki chałst powietrza a ostatnie, co zobaczyła to błysk reflektorów i poczuła pod ciałem chropowatą maskę czerwonego mercedesa. Później była już tylko ciemność...

***

            "Jak to się stało?! Jak to się mogło, do cholery stać?!" Michel powtarzał w myślach te słowa jak mantrę, jakby miały w czymkolwiek pomóc. Spacerował po sterylnie białym korytarzu brudząc przy okazji beżową posadzkę naniesionym błotem. Nieprzychylne spojrzenia lekarek nie robiły na nim wielkiego wrażenia. W ogóle ich nie zauważał. Myśli miał zajęte rozmyślaniem o tym, co stało się wczorajszego wieczoru. Przesiedział całą noc w szpitalu, nie słuchając ludzi, którzy kazali mu wracać do domu. Nikt nie chciał mu udzielić odpowiedzi o stanie zdrowia Margaret - nie był nikim z rodziny, więc uzyskanie informacji było stosunkowo trudne. Powiedzieli mu tylko, że przeżyła. Oczywiście poinformowano rodziców, ale przebywali obecnie zagranicą w delegacji i nie mogli się stawić w szpitalu szybciej niż za tydzień.
            "Czy to te cholerne Cienie? Prawdopodobnie... Może gdybym im uciekł, nic by się nie stało! Znów musiały mnie opętać!" Pamiętał, jak mówiono mu, żeby za wszelką cenę wystrzegał się Cieni i chronił przed nimi każdego. Prowadziły one człowieka w miejsca,  mu gdzie mogła mu się stać krzywda. Atakowały zazwyczaj osłabione organizmy, a Margaret musiała być zmęczona imprezą. Nie wiedział jednak, jakim cudem udało im się opętać jego... Przypuszczalnie był za bardzo zaniepokojony blondynką i wykończony balangą. Widział, jak wprowadzały ją ze szkoły. Gdyby wcześniej postawił się nauczycielkom, nie doszłoby do tego? Być może... Na szczęście ocknął się w ostatniej chwili. Jakby nie nacisnął wtedy hamulca, kto wie, co stałoby się z dziewczyną...
            Jego głowa opadła bezwiednie na ramię. Zmęczony całonocnym czekaniem zasnął na ziemnej podłodze korytarza szpitalnego. Nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie pewna zielonooka blondynka podniosła się z łóżka i wiedziona przez byty nie z tego świata wyszła z placówki medycznej nie zważając na lejące się z nieba smugi deszczu.

***

            Obudziły go jakieś krzyki. Do jego nierozbudzonej jeszcze świadomości docierały zdania takie jak: "Nie ma jej... Widział ja ktoś?! Gdzie jest ta blondynka?!" Blondynka? Na to słowo jego zmysły powróciły do stanu najwyższej gotowości. Poderwał się na równe nogi. Nikt nie zwrócił uwagi na jego nagły powrót z krainy Morfeusza. Za bardzo byli poruszeni zniknięciem jednej z pacjentek. Michel wyrwany jak z procy przeleciał cały korytarz i pół szpitala tylko po to, aby zaraz wpaść do swojego samochodu i skierować się na skraj miasta. Intuicja podpowiadała mu, że Cienie spróbują teraz czegoś wykwintniejszego... Czegoś, co ze 100% perfekcyjnością załatwi ich następną ofiarę. A skok z urwiska za miastem był tego niezaprzeczalnym dowodem. Te byty pozostawiały za sobą mrok i smutek. Każdy kto miał z nimi kontakt natychmiastowo stawał się przygnębiony. Jadąc tym śladem zmieniał biegi jak maszyna. Wyjechał z wielkiej aglomeracji. Obraz za oknem zmieniał się w jedną smugę. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Chciał tylko ją ocalić. Nie przejmował się ograniczeniami prędkości. Kto by się nad tym zastanawiał w takiej sytuacji?
            Zahamował z piskiem opon. Wypadł z auta i ruszył biegiem przez las. Oby nie było za późno... Gałęzie smagały jego policzki raniąc je i pozostawiając krwawe szramy na twarzy. W pewnym momencie upadł i zarył twarzą w rozmokłą ziemię. Podniósł się jednak szybko i ruszył znów przed siebie nie zwracając uwagi na rozdarte spodnie i krwawiące kolana.
            Jest! Widział, jakby wiedziona na sznurku, w tej białej szpitalnej pidżamie skacze w otchłań. Już widział jak jej ciało roztrzaskuje się o skały tak, jak jego serce... Ruszył przed siebie. Nie wiedział, jak tak szybko znalazł się przy niej. Podtrzymywał jej bezwładne ciało. Trzymał ją w żelaznym uścisku. Unosili się w powietrzu, jakby nie dotyczyły ich prawa fizyki. Jakby byli ponad to. Chłopak rozpostarł swe atramentowe skrzydła, ochraniając ją przed padającym deszczem. Opiekował się bezskrzydłym aniołkiem, który niby przez przypadek wpadł mu w ręce.  Była taka piękna... taka bezbronna...
            Margaret otworzyła oczy. Widziała nad sobą Michela. "Co on tu robi? I dlaczego spogląda na mnie z góry? Byłam nieprzytomna?" - nic nie pamiętała. Usłyszała tylko, jak ktoś mówi "Wszystko będzie dobrze." i zabiera ją z tej dziwnej rzeczywistości. Nie wiedziała, kto. "Może to był niebieskooki?"
           
***

            Nawet dwa miesiące później, siedząc w parku nie mieli pojęcia, co się wtedy stało. Ale jednego byli pewni - kochali się i to było najważniejsze. Gdyby znali swe pochodzenie, nie mogliby być razem, choćby poruszyli niebo i ziemię. "Ale czasem nieświadomość jest lepsza." - pomyślała zielonooka wpatrując się z uczuciem w chłopaka. Każdy mijający ich człowiek, dziecko czy zwierzę myślało o tym samym: "To nieskalana niczym, najpiękniejsza miłość ze wszystkich." Miłość Margaret i Michela. Miłość anioła i diabła.

***

            Siwobrody staruszek w białej szacie przysiadł się do stolika, na którym leżała rozpoczęta partia szachów. Popijając napar z rumianku czekał na swego gościa. Rozmyślał, a im bardziej zagłębiał się w wyciągnięte wnioski, tym bardziej wydawały mu się nieprawdopodobne.
            Drzwi do komnaty otworzyły się, a do środka wszedł na oko trzydziestoletni mężczyzna. Ubrany był w ciemne szaty. Jego głowę zdobił czarny melonik opadający na prawy bok. Co najdziwniejsze - jego oczy małe i rozbiegane były czerwone. Zlustrował nimi swego gospodarza. Jego ruchy wskazywały na to, że był z czegoś wielce niezadowolony, w przeciwieństwie do staruszka, który miał cały czas uśmiech na twarzy. Podszedł do stolika, zerknął kątem oka z obrzydzeniem na figury na szachownicy, jakby wyrządziły mu jakąś krzywdę. Z mieszanymi uczuciami przysiadł na krześle. Nie chciał tu przychodzić, jednak takie były zasady.
- Więc... znów mnie pokonałeś. - te słowa z trudem przeszły przez gardło Szatana.
- Na to wygląda. - odparł jak zwykle opanowany Bóg - Ludzie to dziwne istoty i czasem nie sposób odgadnąć, jak postąpią. Tobie się to nie udało, bo nie rozumiesz, jaką wartość ma w ich życiu miłość.
 - Być może... Ale pamiętaj starcze, że nie wszystkie moje diabły są bezskrzydłe. Także nie wszystkie twoje anioły je posiadają. A ludzie? - zapytał zaintrygowany, jakby to pytanie dręczyło go od dawna.
- Dałem ludziom skrzydła, by poczuli się już za życia jak anioły.
- Czyli nędzni ludzie są więcej warci niż moje diabły? Im nic nie dałeś, Miłosierny. - wysyczał
- Być może twoi poddani na to nie zasłużyli.
- A jednak... On dostał. Dlaczego?
- Żeby szanse były wyrównane. Ona posiada czyste serce i duszę anioła, a on skrzydła. Ona ich nie ma, a on ma rozważny umysł i wolną wolę.
- Nie jestem tak słaby, że musisz mi dawać fory. - wypowiadając te słowa zrzucił wszystkie figury na marmurową podłogę i skierował swe kroki w stronę wyjścia.
- Czyli... To koniec, nieprawdaż? Wygrałem uczciwie. - spytał jeszcze Bóg
- Na to nie licz. - rzucił jeszcze z pogardliwym uśmieszkiem pan i władca diabłów i wyszedł pozostawiając za sobą tylko zdewastowane szachy i zapowiedź przyszłej, boskiej partyjki.
A Pan Świata siedział jeszcze na swoim krześle i myślał nad przebiegiem kolejnej rozgrywki. Czy wygra? A może tym razem polegnie?
- To będzie ciekawe... Margaret... Michel... liczę na waszą pomoc. - mruknął jeszcze z lekkim uśmieszkiem na ustach, po czym zniknął, a wraz z nim nieszczęsny komplet wysłużonych pionków królewskiej gry, od której zależy niemal wszystko. 

Julia Mazur