Margaret Sipos
siedziała wciśnięta w kąt zdezelowanego, zielonego cinquecento, czując na sobie
ulotne spojrzenia setek ludzi przemierzających ulice metropolii w drodze do
pracy. Ten zgiełk i gwar dużego miasta kompletnie do niej nie pasował.
Wychowała się na wsi w otoczeniu pastwisk, dzikiej przyrody i zwierząt. Nigdy
nie lubiła ludzi. Bywali... kłopotliwi. Za to kochała obserwować ich zachowania
i przyzwyczajenia. Było to jej hobby. Uwielbiała patrzeć na dzieci w pobliskim
przedszkolu. Wydawały się takie otwarte, a ich uczucia przypominały szwedzki
stół, gdzie wszystko jest podane jak na tacy. Przeniosła się do Francji, gdy miała
zaledwie dziewięć lat. Czym dla takiego dziecka znaczy opuszczenie rodzinnego
kraju i wyjazd, być może na resztę życia gdzieś, gdzie nikogo nie zna? Zapewne
dla normalnego smyka byłaby to katorga, niekończące się płacze i krzyki, a
przede wszystkim żegnanie się z przyjaciółmi i pomstowanie na okrutny los.
Ale ona była inna.
Nie histeryzowała, nie miała pretensji do nikogo, że
zmuszono ją do tej podróży. Nie trzasnęła drzwiami od swojego pokoju i nie
zaczęła chlipać w poduszkę i dzwonić do wszystkich przyjaciółek, aby się
wyżalić. Od zawsze była dziwnym dzieckiem - nie bawiła się z rówieśnikami, nie
miała koleżanek. Czuła swoją inność, odkąd tylko pamiętała.
Los obdarzył ją darem - widziała skrzydła ludzi. Tak.
Skrzydła. Każdy człowiek je miał, a Margaret posiadała przyjemność oglądania
ich na każdym kroku. Nikomu o tym nie powiedziała, bo chyba uznaliby ją za
nienormalną. Ta umiejętność odróżniała ją od reszty ludzi. Nie stawiała jej na
równym poziomie z innymi. Zdawała sobie sprawę ze swojej odmienności i co
więcej - była z niej zadowolona. Tylko ona jedna na świecie miała tę zdolność.
Prawdopodobnie.
***
Trzasnęły drzwi do luksusowego, czerwonego mercedesa. Z
samochodu powoli wysiadł czarnowłosy chłopak. Jego przydługie włosy, które od
dawna nie widziały fryzjera, były schowane pod kapturem bluzy. Swoje kroki skierował
w kierunku budynku liceum. Wtopił się w tłum uczniów znudzonych codziennością i
przygotowaniami do kolejnych egzaminów. Było słychać dźwięki ulatujących rozmów
i słów niesionych przez wiatr. Ktoś kogoś prosił o zadanie domowe, ktoś się
kłócił, a jeszcze inni uczniowie rozmawiali o wszystkim i o niczym. Miarowe uderzenia jego
niebieskich butów o asfalt sprawiły, że
przyciągnął uwagę pewnej blondynki
siedzącej na murku otaczającym szkołę. Podniosła swe zielone oczy na normalnego
z pozoru ucznia i zdawała się go lustrować kawałek po kawałku. Analizowała jego
ruchy, pragnąc poznać przy tym jego charakter. Lecz coś ją jednak zaniepokoiło.
Bardzo chciała zbadać uczucia tego chłopaka, zagłębić się w jego świadomość i
poczuć to, co on.
Ale on był inny.
W
swojej postawie miał coś, czego nie potrafiła zrozumieć. W tej pozornie
znudzonej twarzy kryło się tyle uczuć, że pod ich wpływem powinien się już
dawno załamać. Ale on był spokojny. Nie zwracał uwagi na hałaśliwe otoczenie, a
tym bardziej na ludzi tłoczących się na placu przed szkołą.
"Czy
jego nic nie obchodzi?" - zastanawiała
się.
Jej fascynację czarnowłosym przerwały piski dziewcząt,
które dopiero co przekroczyły bramę szkoły. Była to Chantal Kselash i jej
zgraja fanek ubranych zawsze w najnowsze ciuchy prosto ze stolicy mody -
Mediolanu, a gdy chodziło o nastolatki pochodzące z biedniejszych rodzin,
należące do tej paczki, były to tylko tanie podróbki mające przyciągać uwagę.
Puszyły się jednak tak samo jak reszta, a ich ego było tak rozdęte, że jak
przechodziło się obok nich korytarzem,
to nie można było oddychać. A może była to sprawa tony perfum, jakie na siebie wylewały każdego dnia?
Ich obiektem westchnień był ów chłopak, tak bacznie
obserwowany przez młodą kobietę siedzącą na murku. Zielonooka przyjrzała się mu
uważniej, jakby oceniała, czy jest wart zainteresowania. "Różowe"
zwykle się nie myliły w kwestii wyglądu, lecz wybierały sobie obiekty
zainteresowań zawsze wśród największych prymitywów w szkole.
Tak było i tym razem - czarnowłosy był przystojny, jednak
nie sprawiał wrażenia luzaka. Być może chodziło o ciągłe marszczenie czoła,
które dodawało mu hojnie kilka lat więcej. Blondynka patrzyła na niego z
zainteresowaniem, próbując odkryć, czy jest może tak głupi i nieokrzesany jak
poprzednicy? Jednak znów jej się nie udało. Przybierając maskę obojętności,
Margaret zeskoczyła z ogrodzenia. W środku natomiast była zła - komu udało się
ją oszukać? Jak miał na imię chłopak, któremu udało się to po raz pierwszy?
Zdenerwowana do granic możliwości ruszyła szybkim krokiem
w kierunku głównego wejścia. Spojrzała na perfekcyjnie wyregulowany zegarek,
który był spadkiem po dziadku i zmełła w ustach przekleństwo. Za dwadzieścia sekund
dzwonek, a ona ma do przejścia całą szkołę! Wiedziała, że nie obejdzie się bez
spóźnienia. Szybkim krokiem zaczęła się przedzierać przez tłum uczniów
blokujących jej przejście. Przepychała się rękami i łokciami. Zabrzmiał
dzwonek, a wielka fala uczniów przyspieszyła, by jak najszybciej dostać się pod
wskazaną w planie lekcji klasę. Gdzieś pod ścianą mignęła jej postać
zdezorientowanego chłopaka, tego samego którego wcześniej tak bacznie
obserwowała.
"Niech
sobie radzi sam."
- przemknęło jej przez myśl i znów wróciła do torowania sobie drogi.
W końcu dotarła pod drzwi sali numer 324. Zziajana i
zdyszana oparła ręce na kolanach oddychając ciężko. Klasa ta znajdowała się na
trzecim piętrze, bowiem ktoś wpadł w ubiegłym roku na pomysł, by wszystkie numerki
pozamieniać i przykleić także nowe. Oczywiście od tego czasu pozostały i nikt
się nie pofatygował, żeby je zamienić.
"Niech
już zostanie tak, jak jest! W końcu nikomu nie stała się krzywda." - powiedział do niej kiedyś dyrektor,
gdy poszła do niego w tej sprawie. Myślenie dorosłych było czasem zadziwiające.
Wszystko chcieli załatwić jak najmniejszym kosztem. Po co działać i podjąć jakieś kroki, jeśli zmiana nikomu nie
przeszkadza?
Margaret uważała, że zmiany są ważne. Codzienne chodzenie
do szkoły było nużące, jednak zdarzały się dni, kiedy coś się dzieje. Dlatego
chodziła do liceum - nigdy nie było wiadome, czy jak nie pójdzie, to
przypadkiem ominie ją coś ważnego? Kochała los i była mu wdzięczna za wszystkie
nieprzewidziane wydarzenia.
Teraz była i zła na "nowego" i zaintrygowana
jego zachowaniem. Z przeczuciem, że nic jej już dzisiaj nie zaskoczy weszła po
cichu do klasy tak, by nauczycielka jej nie zauważyła. Przemknęła zgarbiona pomiędzy
wiekowymi ławkami i usiadła w ostatniej ławce pod oknem. Profesorka dalej stała
tyłem do klasy i pisała coś kredą na tablicy, która pamiętała chyba pradziadka
Margaret. Klasa, choć wydawałoby się to niemożliwe, nie zwróciła najmniejszej
uwagi na jej przybycie. W ogóle była mało zauważalna w gronie rówieśników.
Odetchnęła, gdy zobaczyła, że wszystko jest po staremu
chociaż w tym miejscu. Szpetny napis na parapecie, paprotki w doniczce,
terrarium z żółwiami za jej plecami i krzaki za oknem - ogół znał swe przeznaczenie
i nie zmieniał się od przeszło dwóch lat.
Może
się to wydać dziwne, ale równocześnie kochała monotonię i jej nienawidziła.
Uwielbiała, gdy los stawiał na jej drodze nowe rzeczy i przeszkody. Lecz nie
lubiła zmieniać pewnych przyzwyczajeń. Tylko one udowadniały, że jeszcze nie
zwariowała. Powtarzanie jakichś ściśle określonych czynności napawało ją dumą -
tylko ona tak robiła. Tylko ona siadała w ostatniej ławce pod oknem. Tylko ona
przemykała niezauważenie przed nauczycielami. Tylko ona...
Do klasy weszła podstarzała nauczycielka. Siwe włosy spięła
niedbale w kok, co zupełnie nie pasowało do jej eleganckiej garsonki. W ręce
trzymała brązowy notes, w którym skrzętnie zapisywała wszelkie wykroczenia
uczniów. Z tego też powodu nie była zbytnio lubiana w szkole. Nic nie umknęło
jej uwadze. No może poza Margaret...
Za nią podążał, nadal w kapturze, nie chcąc zwracać na
siebie uwagi owy chłopak, który dziś przyjechał do szkoły mercedesem. Dopiero
teraz Sipos dostrzegła, jak niezwykłego koloru oczy posiadał - jakby ktoś
zamknął tam cały błękit oceanu. Zainteresowani uczniowie wydali z siebie
pomruki, skierowane do profesorki, mające chyba oznaczać coś w rodzaju "dzień
dobry" i całą swą uwagę zwrócili na niespodziewanego gościa, który stał
teraz na środku klasy. Pedagog nie zwróciła na to większej uwagi. Nauczycielki
przywitały się ze sobą gorąco, po czym zaczęły omawiać jakieś sprawy dotyczące imprezy,
która miała się niedługo odbyć. "Nowy" nie wiedział, co robić, więc
stał tylko z rękami włożonymi z kieszenie bluzy i lustrował klasę wzrokiem.
Zawiesił go sekundę dłużej na Margaret, jakby się nad tym zastanawiał.
Blondynka nie zauważyła tego, była zajęta wypakowywaniem książek. Za to klasa liczyła
na jakieś wyjaśnienie zaistniałej sytuacji i w tym celu wpatrywały się w
nauczycielki, oczekując jakiegokolwiek działania. Po dłuższym oczekiwaniu na reakcję
rozległy się podniesione szepty, które sprowadziły profesorki na ziemię.
Prowadząca lekcję obrzuciła klasę powłóczystym spojrzeniem,
jakby chciała im przekazać, żeby nie narobili jej wstydu. Siwowłosa wybąknęła
jeszcze na odchodne jakieś pożegnanie, po czym szybkim krokiem wyszła z sali,
zostawiając po sobie opary tanich perfum, a u Margaret poczucie, że z jej
wyjściem z klasy już nic nie będzie takie samo.
Nauczycielka biologii wskazała ręką "nowemu",
by usiadł w byle jakiej ławce. Za to ona sama powróciła do kontynuowania
lekcji. Czarnowłosy rozejrzał się po klasie szukając wolnego miejsca. Ku
niezadowoleniu Margaret jedyne miejsce znajdowało się właśnie koło niej - od
zawsze była odludkiem i jakoś nie paliła się, by to zmienić. Pasowało jej to,
że nie musiała udawać, ani pozorować zainteresowania konwersacją z kimś - nigdy
nikt nie chciał z nią rozmawiać. Uważała, że emocje są ciekawe, choć czasem
bywają kłopotliwe. Czemu nie można się śmiać na pogrzebie? Z jakiego powodu nie
należy się smucić na weselu? Gdy jesteś smutny, to żaden człowiek nie podejdzie
i nie spyta: "dlaczego"? A gdy śmiejesz się z byle czego to od razu
zaczną się pytania o to, co cię bawi. Ludzie są dziwni... Zawsze szukają
powodów do radości, a gdy sami nie mogą znaleźć szczęścia - tobie też je
zabiorą. Przyjdzie taki dzień, że na świecie nie pozostanie ani jeden mały
promyk radości. Margaret kochała dzieci właśnie za ten nieuzasadniony niczym
stan błogości. Uważała go za piękny i warty zapamiętania. Uważała, że śmiech
dziecka to najszczerszy odgłos na świecie. Każdy inny krył w sobie nutkę
tajemnicy, zdrady. A wesołość małych szkrabów była przepiękna ze względu
właśnie na ten brak sztuczności w uczuciach.
Jej rozmyślania zostały przerwane. Chłopak ruszył w jej
kierunku czując na sobie spojrzenia wszystkich z klasy - już było pewne, że
nikt do dzwonka nie zainteresuje się aktualnie przerabianym materiałem. W końcu
niecodziennie dochodzi do grona uczniów liceum nowy, przystojny młody mężczyzna,
który zostaje sąsiadem z ławki najdziwniejszej dziewczyny w szkole. Gdy
niebieskooki siadał, Margaret poczuła na sobie zazdrosne spojrzenia koleżanek z
klasy. Zapewne wszystkie myślały: "Takie
ciacho tylko dla niej..."
Blondynka zaczerwieniła się na tę myśl, patrząc
mimowolnie na przymusowego sąsiada. "Od
chwili, gdy się przysiadł, mój porządek został zburzony - i to przez niego!
Jakim cudem osiągnął to, czego nie udało się jeszcze nikomu?" - pomyślała
ze wstrętem. Jednak na to pytanie nie umiała sobie odpowiedzieć nawet, gdyby
zależało od tego jej życie.
Do końca lekcji nie zamienili ani słowa. Chłopak był
zatopiony w swoim świecie, a ona przez całe pół godziny wpatrywała się w krzaki
za oknem, jakby co najmniej zgubiła tam rodową pamiątkę. Ale każde z nich myślało
to samo: "To był dziwny początek
dnia..."
***
Michel Sevigny przeżył dziś za dużo jak na jedną dobę -
najpierw obskoczyły go jakieś różowe, piszczące lale i nie mógł się od nich
uwolnić, potem zgubił drogę do klasy, niekompetentna nauczycielka zostawiła go
w sali, nikt mu nic nie wytłumaczył, a na koniec jeszcze ta dziewczyna!
Dlaczego nie mógł zobaczyć jej skrzydeł? Nie posiadała ich?... Ach...! Dlaczego
akurat jemu się to przytrafiło?! Czemu to on musiał widzieć to wszystko? Takie
myśli tłukły mu się po głowie, istny galimatias.
Już zdążył się
nauczyć, że każdy normalny człowiek ma tylko jedno skrzydło. Były całe białe u
ludzi z czystym sumieniem, i całe czarne u bardzo złych. Występowały też takie
o różnych odcieniach szarości - w zależności od rozmiarów win, jakie popełniła
dana osoba. Zazwyczaj starał się
porozmawiać z tymi "gorszymi" i nakłonić ich do naprawienia swoich
win. "Dlaczego, więc dziewczyna nie
ma skrzydeł?"- to pytanie na razie pozostawało bez odpowiedzi.
Wspomnienia uderzyły w niego odbierając mu zdolność
myślenia. Czarna kurtyna spadła na jego pozytywne przemyślenia. Te wszystkie
okropne wydarzenia...
[Retrospekcja]
Michel właśnie wyszedł z domu
niejakiego Conrada Cartier - poszukiwanego przestępcy. Usiłował go nakłonić do
powrotu na dobrą ścieżkę, jednak mężczyzna nie wyrażał zainteresowania
współpracą z policją i oddaniem się dobrowolnie w ręce władz. A na to Sevigny
już nic nie mógł poradzić. Przyzwyczaił się do tego - nie chciał robić nic na
siłę, wolał spokojne rozwiązania, ale obiecał sobie, że będzie tu przychodził
do skutku. Tak też robił z resztą ludzi, których spotkał. Uważał, że tak
trzeba. Może chodzenie po domach ludzi wyjętych spod prawa nie było zbyt
rozsądne, ale chłopak nie był głupi - załatwił sobie na lewo broń, którą nosił
przy sobie prawie cały czas. Uczęszczał także na rekomendowany kurs samoobrony.
Siostra Michela miała wrócić do domu
już dzisiaj. Była od niego starsza i przyjeżdżała na święta do domu rodzinnego.
Młodszy uwielbiał się z nią widywać i patrzeć na jej białe jak śnieg skrzydło -
sądził, że jest najpiękniejszym, jakie do tej pory zobaczył.
Zaczęło padać. Czarnowłosy nałożył
kaptur na głowę, by ochronić się jako tako przed deszczem. Jego trampki
przemokły, było mu zimno, a do przejścia zostały mu jeszcze trzy ulice.
Przyśpieszył kroku, chcą znaleźć się jak najszybciej w ciepłym domku. Nie
marzył teraz o niczym tak bardzo, jak o ciepłym kakao wypitym podczas partyjki
szachów. Była to jego ulubiona gra, w którą
wciągał każdego, kto nawinął mu się pod rękę.
Przechodził właśnie obok starej
fabryki czekolady, kiedy rozległ się krzyk. Michel zastygł w połowie kroku.
Wołanie dobiegało z zaułka na tyłach przetwórni. Uliczka ukryta w ciemności
bynajmniej nie pociągała zbytnio chłopaka. Jednak miał jeszcze jakieś niejasne
przeczucie, że musi tam wejść. Tylko po co?
Usłyszał cichy szelest. Za zakrętem
coś się kryło, a intuicja podpowiadała mu, że zna to "coś" i nie musi
się niczego obawiać.
"I raz tylko mi się zdało,
że wskroś młodych listków sieci
widzę postać "duszka" białą,
jak na skrzydłach ku mnie
leci..."
Wybiegł stamtąd, jakby go ktoś
gonił. Może faktycznie tak było? Kto wie? Albo Michel ma już urojenia, albo po
prostu widział ducha.
"Nie,
to nie może być prawda!... Duch? U nas?! Jakim cudem? Przecież one nie
istnieją! I jeszcze coś do mnie wołał... Nie! Nie! Nie!" Gdyby ktoś teraz
słyszał jego myśli, stwierdziłby, że jest niezdrowy psychicznie i odesłałby go
do psychiatry.
Tego wieczoru siedział w swoim pokoju... Tego
wieczoru rozegrał zwykłą partyjkę szachów. Zwykłą na tyle, na ile pozwalał mu
jego nie za zwyczajny partner. Można by rzec, że był nie z tego świata.
Na szczęście... a może i na nieszczęście nikt nigdy nie
dowiedział się, co się zdarzyło tego feralnego wieczoru w ciemnym zaułku za
pustymi skrzynkami po czekoladzie. Jedynym świadkiem tego zdarzenia były
szczury, które i tak nie mogły nikomu nic opowiedzieć, z czego Sevigny bardzo
się cieszył. Co prawda miewał jeszcze parę dziwnych wydarzeń, z istotami
niecielesnymi, oprócz pamiętnej partyjki popularnej gry umysłowej, z których
jedne były bardziej przerażające od poprzednich ale nie lubił o nich wspominać.
Między innymi z tego powodu się tu przeprowadził. Chciał się uwolnić od nich
wszystkich, od tych zadań ciągle mu powierzanych. Choć wiedział, że przed nimi
nie da się uciec, to ciągle próbował. Pragnął zniknąć z ich oczu choćby na
chwilę. Postronny obserwator mógłby pomyśleć - dlaczego chowa się, jeśli nie
zrobiły mu nic złego. Wręcz przeciwnie - nakłaniały do dobrego... lub do tego,
co w ich mniemaniu było dobre.
***
Margaret właśnie doszła do swojego domu. Otworzyła cicho
drzwi tak, aby żaden z domowników jej nie usłyszał. Wdrapała się po schodach do
swojego pokoju urządzonego w kolorach morskiego błękitu i bieli. To były jej
ulubione barwy. Torbę z książkami rzuciła w kąt, a sama padła wyczerpana na
łóżko. Włożyła słuchawki w uszy i odpłynęła myślami jak najdalej od tego
miejsca. Myślała o różnych sprawach, które dla zwykłego człowieka nie miałyby
najmniejszego znaczenia. W jej mózgu toczyła się burza pomiędzy tym, co realne
a tym, co widziała.
***
"Wszyscy ludzie na świecie mieli kiedyś po cztery
ręce i cztery nogi, dwie głowy i dwa jednakowe serca. Bóg bojąc się tego, co
stworzył postanowił rozdzielić każdego człowieka na dwie części, których
przeznaczeniem jest znalezienie siebie nawzajem. Dlatego też wszyscy szukają
miłości." - głosił artykuł jednego z popularnych magazynów we Francji.
"Co za banialuki. Przecież
zawsze jeden kocha drugiego bardziej. Połówki nie mogą być idealne" - Sipos była realistką i nie wierzyła
w nic, czego nie zobaczyła własnymi oczami. Byty takie jak Bóg, czy anioły były
dla niej po prostu wymysłami ludzkiej wyobraźni. Twierdziła, że wszystko da się
wyjaśnić naukowymi sposobami, tylko współczesna nauka jeszcze na to nie
pozwala.
Nie mając bladego pojęcia że to, co przed chwilą
przeczytała jest prawdą wróciła do czytania czasopisma dla młodzieży. Choć, jakby wierzyć starym podaniom - nie był
to do końca autentyczny przekaz... Anioły i diabły, zwane upadłymi naprawdę
istnieją. Lecz ludzi rozdzielił zły szatan, w obawie przed tym, że Bóg mógłby
stworzyć z ludzi swoje nowe anioły i ruszyć do walki przeciwko złu. Najwyższy
ze złych wszelkimi możliwymi sposobami nie chce dopuścić do tego, aby się
połączyli. Dlatego na świecie istnieje tyle nieszczęśliwych miłości, a małżeństwa
się rozwodzą. Homo sapiens są od zawsze oszukiwani, a na ich ścieżki zsyłani są
ludzie, którzy jako zamienniki mają wypełnić pustkę w sercu.
Czasem jednak mimo usilnych starań diabłów, czasem dwie
połówki spotkają się ze sobą. Ale wtedy są tak zauroczeni, że nie są w stanie
myśleć racjonalnie. I tu zamyka się koło, a wszystko idzie po myśli "tych
złych".
Jednak czy Bóg siedzi bezczynnie patrząc jak jego szanse
na zwycięstwo niebezpiecznie się zmniejszają? Ktoś mógłby tak pomyśleć... Ale
Bóg jest cierpliwy. Poza tym - to dopiero początek i próba kontrolna. A jego
ruch już minął.
Jednak czy wielkie przygotowania do bitwy mającej
nieuchronnie nadjeść zostały przeoczone przez ludzi? W rzeczywistości nie były
takie ogromne, jak się na pozór wydawało. Żaden z nich nie chciał otwartej
konfrontacji z drugim. Obaj byli potężni i dopóki nie mieli pewności, że
wygrają, nie zaczynali walki. Dlatego każdy z nich snuł swoje plany w ukryciu z
jak najmniejszym kosztem i osobistym zaangażowaniem. Na razie to był dopiero
prolog wspaniałej historii mającej przeważyć o losach świata...
***
Wszystkie
okna w domach, które były usytuowane naokoło szkoły zamykały się z hukiem.
Powodem była głośna muzyka rozbrzmiewająca na całą okolicę. Ale czymże jest
dobra impreza bez muzyki? Ku zgrozie
niektórych uczniów obecność, na tej jakże wspaniałej zabawie była obowiązkowa,
więc chcąc - nie chcąc wszyscy musieli przyjść.
Didżej nadawał z podwyższenia najnowsze kawałki, a
zadowolone pary tańczyły. Ktoś raz po raz wyłączał światło, które nauczyciele
wciąż zapalali na nowo. Kiedy w końcu się poddali, miła atmosfera udzieliła się
prawie wszystkim. Wiadomym jest, że nie obyło się również od osób mniej
zainteresowanych całym przedsięwzięciem, a ich głównym zajęciem na cały wieczór
było podpieranie ścian. Jedną z takich osób była Margaret, która nie dała się
ponieść emocjom i skrzętnie pilnowała swojego kawałka elewacji szkolnej.
Złożyła ręce na piersi i rozglądała się za czarnowłosym chłopakiem z lekcji.
Nigdzie nie mogła go dostrzec, a sprawy nie ułatwiały plątające się wszędzie
skrzydła. W końcu zrezygnowana usiadła na podłodze chłonąc zbawienne zimno
płynące od posadzki. Było jej za gorąco, źle się czuła w tłocznych i ciemnych
pomieszczeniach. Zrobiło jej się słabo. Może z przemęczenia?
Nagle wzrok zaszedł jej mgłą. Poczuła, jakby coś oplatało
jej ramiona ciepłym płaszczem, nie pozwalając na wydostanie się, a potem
prowadziło bezwiednie za rękę. Czuła się co najmniej klaustrofobicznie. Całe
ciało jej zesztywniało, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie wiedziała, gdzie
idzie, ani po co. Ze zwinnością o jaką sama siebie nie podejrzewała ominęła
dyżurujących na korytarzy belfrów, po czym wyszła tylnim wyjściem ze szkoły
prosto na ulicę. Chłód jesiennego wieczoru owiał jej twarz, lecz ani trochę jej
nie otrzeźwił. Czuła się jak w amoku. Mięśnie nie chciały jej słuchać, a jej
ciało poruszało się samo. Pragnęła zawrócić i dalej siedzieć w tej dusznej sali
gimnastycznej, byle to "coś" się od niej odczepiło. Chciała kogoś
zawołać, poprosić o pomoc, lecz głos uwiązł jej w gardle wywołując nieprzyjemne
uczucie dławienia. Dalej parła przed siebie nie mogąc wziąć tchu. Wstrzymała
oddech. Jedna latarnia...druga...trzecia... Zbliżała się do skrzyżowania ulic.
Siłą woli połknęła głęboki chałst powietrza a ostatnie, co zobaczyła to błysk
reflektorów i poczuła pod ciałem chropowatą maskę czerwonego mercedesa. Później
była już tylko ciemność...
***
"Jak to się
stało?! Jak to się mogło, do cholery stać?!" Michel powtarzał w
myślach te słowa jak mantrę, jakby miały w czymkolwiek pomóc. Spacerował po
sterylnie białym korytarzu brudząc przy okazji beżową posadzkę naniesionym
błotem. Nieprzychylne spojrzenia lekarek nie robiły na nim wielkiego wrażenia.
W ogóle ich nie zauważał. Myśli miał zajęte rozmyślaniem o tym, co stało się
wczorajszego wieczoru. Przesiedział całą noc w szpitalu, nie słuchając ludzi,
którzy kazali mu wracać do domu. Nikt nie chciał mu udzielić odpowiedzi o
stanie zdrowia Margaret - nie był nikim z rodziny, więc uzyskanie informacji
było stosunkowo trudne. Powiedzieli mu tylko, że przeżyła. Oczywiście poinformowano
rodziców, ale przebywali obecnie zagranicą w delegacji i nie mogli się stawić w
szpitalu szybciej niż za tydzień.
"Czy to te
cholerne Cienie? Prawdopodobnie... Może gdybym im uciekł, nic by się nie stało!
Znów musiały mnie opętać!" Pamiętał, jak mówiono mu, żeby za wszelką
cenę wystrzegał się Cieni i chronił przed nimi każdego. Prowadziły one
człowieka w miejsca, mu gdzie mogła mu
się stać krzywda. Atakowały zazwyczaj osłabione organizmy, a Margaret musiała
być zmęczona imprezą. Nie wiedział jednak, jakim cudem udało im się opętać
jego... Przypuszczalnie był za bardzo zaniepokojony blondynką i wykończony
balangą. Widział, jak wprowadzały ją ze szkoły. Gdyby wcześniej postawił się
nauczycielkom, nie doszłoby do tego? Być może... Na szczęście ocknął się w
ostatniej chwili. Jakby nie nacisnął wtedy hamulca, kto wie, co stałoby się z
dziewczyną...
Jego głowa opadła bezwiednie na ramię. Zmęczony
całonocnym czekaniem zasnął na ziemnej podłodze korytarza szpitalnego. Nie mógł
wiedzieć, że w tym samym czasie pewna zielonooka blondynka podniosła się z
łóżka i wiedziona przez byty nie z tego świata wyszła z placówki medycznej nie
zważając na lejące się z nieba smugi deszczu.
***
Obudziły go jakieś krzyki. Do jego nierozbudzonej jeszcze
świadomości docierały zdania takie jak: "Nie ma jej... Widział ja ktoś?!
Gdzie jest ta blondynka?!" Blondynka? Na to słowo jego zmysły powróciły do
stanu najwyższej gotowości. Poderwał się na równe nogi. Nikt nie zwrócił uwagi
na jego nagły powrót z krainy Morfeusza. Za bardzo byli poruszeni zniknięciem
jednej z pacjentek. Michel wyrwany jak z procy przeleciał cały korytarz i pół
szpitala tylko po to, aby zaraz wpaść do swojego samochodu i skierować się na
skraj miasta. Intuicja podpowiadała mu, że Cienie spróbują teraz czegoś
wykwintniejszego... Czegoś, co ze 100% perfekcyjnością załatwi ich następną
ofiarę. A skok z urwiska za miastem był tego niezaprzeczalnym dowodem. Te byty
pozostawiały za sobą mrok i smutek. Każdy kto miał z nimi kontakt
natychmiastowo stawał się przygnębiony. Jadąc tym śladem zmieniał biegi jak
maszyna. Wyjechał z wielkiej aglomeracji. Obraz za oknem zmieniał się w jedną
smugę. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Chciał tylko ją ocalić. Nie
przejmował się ograniczeniami prędkości. Kto by się nad tym zastanawiał w
takiej sytuacji?
Zahamował z piskiem opon. Wypadł z auta i ruszył biegiem
przez las. Oby nie było za późno... Gałęzie smagały jego policzki raniąc je i
pozostawiając krwawe szramy na twarzy. W pewnym momencie upadł i zarył twarzą w
rozmokłą ziemię. Podniósł się jednak szybko i ruszył znów przed siebie nie
zwracając uwagi na rozdarte spodnie i krwawiące kolana.
Jest! Widział, jakby wiedziona na sznurku, w tej białej
szpitalnej pidżamie skacze w otchłań. Już widział jak jej ciało roztrzaskuje
się o skały tak, jak jego serce... Ruszył przed siebie. Nie wiedział, jak tak
szybko znalazł się przy niej. Podtrzymywał jej bezwładne ciało. Trzymał ją w
żelaznym uścisku. Unosili się w powietrzu, jakby nie dotyczyły ich prawa
fizyki. Jakby byli ponad to. Chłopak rozpostarł swe atramentowe skrzydła,
ochraniając ją przed padającym deszczem. Opiekował się bezskrzydłym aniołkiem,
który niby przez przypadek wpadł mu w ręce.
Była taka piękna... taka bezbronna...
Margaret otworzyła oczy. Widziała nad sobą Michela. "Co
on tu robi? I dlaczego spogląda na mnie z
góry? Byłam nieprzytomna?" - nic nie pamiętała. Usłyszała tylko, jak
ktoś mówi "Wszystko będzie dobrze." i zabiera ją z tej dziwnej
rzeczywistości. Nie wiedziała, kto. "Może
to był niebieskooki?"
***
Nawet dwa miesiące później, siedząc w parku nie mieli
pojęcia, co się wtedy stało. Ale jednego byli pewni - kochali się i to było
najważniejsze. Gdyby znali swe pochodzenie, nie mogliby być razem, choćby
poruszyli niebo i ziemię. "Ale czasem
nieświadomość jest lepsza." - pomyślała zielonooka wpatrując się z
uczuciem w chłopaka. Każdy mijający ich człowiek, dziecko czy zwierzę myślało o
tym samym: "To nieskalana niczym,
najpiękniejsza miłość ze wszystkich." Miłość Margaret i Michela. Miłość
anioła i diabła.
***
Siwobrody staruszek w białej szacie przysiadł się do
stolika, na którym leżała rozpoczęta partia szachów. Popijając napar z rumianku
czekał na swego gościa. Rozmyślał, a im bardziej zagłębiał się w wyciągnięte
wnioski, tym bardziej wydawały mu się nieprawdopodobne.
Drzwi do komnaty otworzyły się, a do środka wszedł na oko
trzydziestoletni mężczyzna. Ubrany był w ciemne szaty. Jego głowę zdobił czarny
melonik opadający na prawy bok. Co najdziwniejsze - jego oczy małe i rozbiegane
były czerwone. Zlustrował nimi swego gospodarza. Jego ruchy wskazywały na to,
że był z czegoś wielce niezadowolony, w przeciwieństwie do staruszka, który
miał cały czas uśmiech na twarzy. Podszedł do stolika, zerknął kątem oka z
obrzydzeniem na figury na szachownicy, jakby wyrządziły mu jakąś krzywdę. Z
mieszanymi uczuciami przysiadł na krześle. Nie chciał tu przychodzić, jednak
takie były zasady.
- Więc... znów mnie
pokonałeś. - te słowa z trudem przeszły przez gardło Szatana.
- Na to wygląda. -
odparł jak zwykle opanowany Bóg - Ludzie to dziwne istoty i czasem nie sposób
odgadnąć, jak postąpią. Tobie się to nie udało, bo nie rozumiesz, jaką wartość
ma w ich życiu miłość.
- Być może... Ale pamiętaj starcze, że nie
wszystkie moje diabły są bezskrzydłe. Także nie wszystkie twoje anioły je
posiadają. A ludzie? - zapytał zaintrygowany, jakby to pytanie dręczyło go od
dawna.
- Dałem ludziom
skrzydła, by poczuli się już za życia jak anioły.
- Czyli nędzni ludzie
są więcej warci niż moje diabły? Im nic nie dałeś, Miłosierny. - wysyczał
- Być może twoi poddani
na to nie zasłużyli.
- A jednak... On dostał.
Dlaczego?
- Żeby szanse były
wyrównane. Ona posiada czyste serce i duszę anioła, a on skrzydła. Ona ich nie
ma, a on ma rozważny umysł i wolną wolę.
- Nie jestem tak słaby,
że musisz mi dawać fory. - wypowiadając te słowa zrzucił wszystkie figury na
marmurową podłogę i skierował swe kroki w stronę wyjścia.
- Czyli... To koniec,
nieprawdaż? Wygrałem uczciwie. - spytał jeszcze Bóg
- Na to nie licz. -
rzucił jeszcze z pogardliwym uśmieszkiem pan i władca diabłów i wyszedł
pozostawiając za sobą tylko zdewastowane szachy i zapowiedź przyszłej, boskiej partyjki.
A Pan Świata siedział
jeszcze na swoim krześle i myślał nad przebiegiem kolejnej rozgrywki. Czy
wygra? A może tym razem polegnie?
- To będzie ciekawe...
Margaret... Michel... liczę na waszą pomoc. - mruknął jeszcze z lekkim
uśmieszkiem na ustach, po czym zniknął, a wraz z nim nieszczęsny komplet wysłużonych
pionków królewskiej gry, od której zależy niemal wszystko.
Julia Mazur